Autor: Podkowa
Co i jak z końmi?:
- Arrete's Trouble pod Podkową i Blacberry pod Kate - wyjazd w teren
Śmierć konia była czymś, co z jednej strony było dość bolesne, a z drugiej — dla osoby po weterynarii nie było niczym nie do przeżycia.
Jasne, że nie byłam w najlepszym nastroju.
Jasne, że strata tak młodego konia była dla mnie niezłym szokiem.
Ale w żadnym razie nie miałam zamiaru z takiego powodu wpaść w depresje, czy płakać przez tydzień. Inne konie też istniały, też wymagały mojej uwagi, a przecież jazd nie mogę ot tak sobie przesunąć. W końcu klient nasz pan.
Piątek, godzina czternasta. Szymek akurat przygotowywał się do indywidualnego treningu pewnej nastki z Doonem. Dziewczyna w miarę radziła sobie w siodle i była ciekawa barrel racingu, dlatego poprosiła o tę godzinę ćwiczeń, by spróbować czy da sobie z tym radę.
Mi zaś trafiła się niezwykle przyjemna klientka.
Akurat szłyśmy razem przez podjazd w stronę pastwisk, by zebrać z nich Blacka i Arte. Kate, bo tak nazywała się klientka, była ciemnowłosą kobietą o błękitnych oczach w moim wieku. Niegdyś miała własnego konia, jednak ten padł gdy miała dwadzieścia dwa lata. Rok później urodziła i na kopytnego nie było już czasu. Obecnie wygospodarowała go na tyle, by raz na jakiś czas wpaść do nas i wybrać się w teren, albo na jakiś mały trening. O własnym zwierzu nie myślała, ale odwiedzała nas nadzwyczaj chętnie, a my równie chętnie witaliśmy ją w swoich progach.
— W ogóle, słyszałaś o dużym wysypie grzybów w ostatnim czasie? — spytała mnie, gdy wchodziłyśmy na pastwisko, na którym wałachy wyjątkowo pasły się razem. Aaron chwilowo stał sam.
Przytaknęłam.
— Z tym, że za często ich nie zbieramy. Poza moją matką nikt u nas się na nich nie zna, a ona nie ma ani sił, ani czasu — wyjaśniłam.
— Ej, ale ja się znam. Weźmy coś, może znajdziemy coś po drodze.
Nie odpowiedziałam od razu — akurat przypinałam uwiąz do kantata Arte. Odezwałam się dopiero, gdy obydwie uporałyśmy się z końmi.
— Hmm... możemy wziąć juki. Mamy ich trochę z myślą o rajdach...
— No widzisz, a już chciałam proponować koszyk.
Kate zamilkła na chwilę.
— Hm, nie chcesz brać Ronni?
Potrząsnęłam głową.
— Rano była z Szymkiem i Tropką — wyjaśniłam.
Szybko uporałyśmy się z siodłaniem i czyszczeniem. Zwierzaki były nadzwyczaj grzeczne. Black nie sprzeciwiał się zakładaniu dodatkowych rzeczy na jego grzbiet, Arte jednak nie dostąpił zaszczytu noszenia juków — i tak, i tak potrafił być nieco niepewny w terenie, dlatego nie widziałam potrzeby, by dawać mu kolejną wymówkę do bycia zestresowanym.
Wystarczyła chwila pobytu w lesie, by Kate pokazała, że rzeczywiście o grzybach coś wie.
Już po kilkuset metrach, które pokonałyśmy w stępie zaproponowała, byśmy stanęły pod jednym z zagajników. Zsiadła z konia, przekazała mi wodze Blacke, sama zaś zanurkowała w krzaki.
Po chwili wyszła z lasu, niosąc całe nałęcze olbrzymich grzybów.
— Ktoś tu w ogóle zagląda i cokolwiek zbiera? — spytała, chowając znaleziska do juków.
Pokręciłam głową.
— Mało kto kręci się po okolicy.
— Lepiej dla nas. Dobra, jedziemy dalej!
Nawet nie próbowałyśmy galopować. Umyślnie wybierałyśmy wąskie i mało komu znane ścieżki, które przez to często były dość strome. Niewiele tu było miejsc, w których mogłyśmy sobie pozwolić nawet na kłus dlatego większość część czasu spędziłyśmy w stępie, co jednak koniom jakoś szczególnie nie przeszkadzało. Górska wspinaczka i tak była wystarczająco męcząca, nawet dla koni o tak dobrej kondycji jak nasze wierzchowce.
Zwierzaki nie sprawiały większych problemów, a Kate co chwilę prosiła, by się zatrzymać bo zwietrzyła kolejne grzyby. Prędko juki Blacka były wypełnione po brzegi — a przecież nie byłyśmy poza domem więcej, niż czterdzieści pięć minut.
— Jeszcze zbieramy? Czy wracamy powoli? — spytałam.
— Wracamy, wracamy... ale kurcze, ja chce jeszcze.
— Nie wątpię, że będzie okazja.
— Aha. Ale najpierw chciałabym tu wyciągnąć Murai. Tyle, że on wiecznie ma jakieś wymówki.
Zaśmiałam się.
Murai był mężem Kate — z tego, co było mi wiadomo przyjechał do Polski z Azji na studia, na których z resztą ją poznał. Niedługo później przyjechała do niego jego siostra, która teraz mieszkała niedaleko nich. Kate często mówiła, że nigdy nie widziała bardziej zżytego ze sobą rodzeństwa. Nie powiem, sama czułam się ciekawa tej dwójki, a nie wątpiłam, że jeśli przyjdzie poznać jedno z nich to i drugie prędzej czy później nie będzie dla mnie obce.
Na chwilę galopu pozwoliłyśmy sobie dopiero, gdy wyjechałyśmy na główny trakt. Ledwie minuta, może dwie, później musiałyśmy rozstępować konie.
Pół godziny później siedziałyśmy w jadalni, popijając herbatę i dzieląc grzyby. Było ich tak dużo, że Kate nie chciała brać wszystkich do domu i część przypadła mi. Nie oponowałam i przyjęłam je bez wahania: wiedziałam, że mój ojciec ucieszy się, gdy je zobaczy.
Gdy odprowadzałam kobietę do samochodu widziałam w oddali, jak Szymek ogarnia coś na ujeżdżalni. Ustawiał coś pod traila...? Tak jakby. Może chce wziąć Tropkę na mały trening zręcznościowy? Kto go tam wie.
Kate wkrótce odjechała, a ja ruszyłam zmienić koniom słomę w boksach. Od dziś miały nocować w stajni, dlatego wypadałoby, by nie miały tam za dużego bałaganu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz