DZIENNIK: 19 października 2016r

Data i czas: 19 października 2016r
Autor: Podkowa

Moja relacja z Szymonem była co najmniej specyficzna.
Odkąd poznaliśmy się we wrześniu 2016 roku byliśmy praktycznie nierozłącznym duetem: trenowaliśmy razem konie, jeździliśmy na wszelkiego rodzaju eventy w innych stajniach. Razem zamartwialiśmy się o pieniądze, a moje zwierzęta prędko stały się nasze. Może nie na papierze, ale w rozmowach i mentalności — już jak najbardziej tak. Nie raz Szymon zostawał u nas na noc i to na dłużej, niż na jeden dzień, a gdy przeżywaliśmy gorsze chwile pracował dorywczo, czasem nawet wspomagając nas finansowo. Łączyła nas duża więź i mocna relacja, jednak nigdy nie wyszliśmy poza strefę przyjaźni. To znaczy, obydwoje mieliśmy świadomość, że moglibyśmy to zrobić bez wahania, bo przecież po co szukać kogoś innego, skoro trudno takim outsiderom jak my znaleźć kogokolwiek bliskiego? Byłoby to i wygodne, i logiczne, i akceptowalne przez naszą dwójkę.
Tyle, że nigdy nie było po prostu czasu na bycie razem. Nie było czasu na czułe chwilę, na kolacje, na wspólne wypady niepowiązane z Ranchem — bo nasze konie i nasz pies były stworzeniami tak absorbującymi, że właściwie każdą chwilę poświęcaliśmy właśnie im. Bycie razem więc wiecznie odkładaliśmy na później, wiedząc, że to co nieuchronne i tak prędzej czy później nadejdzie. 
Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że współpraca z nim przynosiła mi niemal tyle samo radości, co praca z końmi.
Poprzedniego dnia razem odwiedziliśmy naszą znajomą, pomagając jej w remoncie przydomowej stajni, zaś ranchem zajął się mój ojciec: dziś zaś nie mieliśmy umówionych jazd i mogliśmy się zająć pracą z naszymi końmi bez udziału osób z zewnątrz.
Aarona nie ruszaliśmy — lada dzień miał wybyć do Miśki, która postanowiła go kupić. Szymon zaś postanowił popracować z Arte, tak, by przypomnieć mu nieco trail, a ja, z powodu braku lepszych pomysłów postanowiłam obserwować ich z ziemi.
Pogoda nie sprzyjała. Podłoże ujeżdżalni było mokre, zaś niebo przykryły ciemne chmury. Temperatura nie osiągała nawet dziesięciu stopni. Ale cóż, nie padało, więc można było przynajmniej lekki trening poprowadzić.
Na ujeżdżalnie przybyłam akurat, gdy Szymon pogonił wałacha do kłusa w ramach rozgrzewki.
— Cześć kamracie — powiedziałam, machając mu ręką, mimo, że przecież widzieliśmy się już tego dnia.
Szymon, skupiony na pracy z haflingerem tylko skinął głową, dotykając dłonią kapelusza.
Arte krążył wokół mnie, prowadzony przez Szymona, który prowadził go po slalomach i okręgach to w stępie, to w kłusie, co jakiś czas zmuszając go do przejścia przez drągi, albo wykonanie cofania: najpierw prostego, w tył, później po literze L. Widziałam, że wałach kilkukrotnie próbował się wyrwać i postawić na swoim, ale Szymon bez problemu sobie z nim radził.
Ech, niegdyś to był zastrachany kucyk, który wszystkiego się bał, a teraz próbuje dyskutować z kimś takim jak Szymek! Cóż, konie najwyraźniej też mogą przechodzić metamorfozy. 
— Woo, nie pozwalaj sobie — powiedziałam, gdy Arte niemal wyrwał się Szymkowi — Trzeba go będzie znów poogarniać z ziemi. 
— Zdecydowanie. — Mężczyzna odpowiedział mi, nie patrząc w moją stronę: nie tak łatwo było go rozproszyć, gdy pracował z wierzchowcami.
Dobrze wiedziałam, że czasami Szymonowi marzy się powrót na tor i posiadanie wyścigowca... Niestety, jego kariera jako dżokej już dawno została zakończona, a wiedziałam, że samo obserwowanie jak ktoś trenuje z jego koniem mu nie wystarczy. Czasami chciałam, by jego marzenie zostało urzeczywistnione, jednak chwilę później widziałam go w westernowym siodle i za nic w świecie nie potrafiłam go wyobrazić sobie na torze. Pasował do tego świata idealnie: wydawał się być urodzony w czapsach i kowbojskim kapeluszu. 
— Kończysz powoli? — spytałam, widząc, że prowadzi Arte stępem wokół ujeżdżalni.
Przytaknął.
— To pójdę zrobić herbatę, zimno tu.
— Jasne.

Siedziałam w jadalni. Tylko ze Smokiem, który plątał mi się pod nogami, bo mój ojciec naprawiał coś u góry, a moja matka wybyła na parę dni do swojej znajomej. Czekając na Szymona, przeglądałam sieć poprzez mój zużyty Smartfon i czytałam Virtual Life. Niemal podskoczyłam więc, gdy telefon w mojej ręce zaczął wibrować, a na ekranie wyświetliło się imię Szymona.
— Co jest? — spytałam od razu. Nie dzwoniłby przecież, będąc tak blisko, gdyby nic nie było, prawda? Pewnie zapomniał, gdzie położył szczotki podczas ostatniego sprzątania... czy coś.
— Co dawałaś jeść Sunny dziś rano? — Odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos brzmiał wyjątkowo nerwowo.
— To co zwykle, przecież byłeś przy tym. 
— Cholera. A Twój ojciec wczoraj? 
— Nie mam pojęcia, mogę się spytać, ale...
— Idź pytaj. Już.
— Co się stało?
— Podkowa, no już.
Rozłączył się. 
Nie marnowałam czasu. Co działo się z naszą kobyłką? Cholera. Poleciałam do góry, od razu wołając mojego ojca. Siedział w jednym z pokoi gościnnych, naprawiając oświetlenie, jednak gdy usłyszał, że go wołam wyszedł na korytarz.
— Karmiłeś konie tak, jak mówiłam...?
Przytaknął. 
— Na pewno?
— No mówiłem, że tak. Ta dziewczyna, Kaja, mi pomagała... Została później w stajni, bo chciała chwilę dłużej spędzić w stajni... i mówiła coś o burakach, przywiozła z domu...
— Zostawiłeś... Kaję... samą w stajni... z burakami? 
Szymek już nie musiał mi mówić, co jest z Sunny.
Od razu pobiegłam na pastwiska.

Kim była Kaja? Była jedną z tych zapalonych trzynastek, które kochają kucyki ponad wszystko, tyle, że nie mają o nich bladego pojęcia. Chcą się uczyć, ale zamiast słuchać instruktora same wiedzą wszystko lepiej i choć są bardzo pomocne jeśli się ich pilnuje to nie wolno ich spuszczać z oka, bo wykorzystają tą chwilę nie uwagi przeciw tobie.
I tak stało się w tym przypadku. Kaja, chcąc nam pomóc i nauczyć, jak powinniśmy żywić konie po posiłku dosypała do żłobu Sunny buraki, a klacz prawdopodobnie zaczęła je tak zachłannie wcinać, że wszystko co przyniosła poszło właśnie do niej. Nie dawaliśmy tego zwykle naszym koniom, więc jej żołądek nie był do tego przygotowany, a to w połączeniu z całodziennym wypadem i ruchem musiało przynieść kolkę.
Było około dziesiątej, minęło dwanaście godzin od feralnego posiłku.
Nic więc dziwnego, że gdy przybiegłam na pastwisko zastałam Szymka przy martwym już koniu, otoczonego przez resztę naszego stada, które kręciło się wokół niespokojnie.
Sunny nie dało się już w żaden sposób pomóc. 

1 komentarz:

  1. Boże, tak strasznie mi przykro...
    Miała u Was cudowne, wesołe życie, ale teraz jest na pewno w równie miłym miejscu, na wiecznie zielonej łące. Trzymajcie się...

    OdpowiedzUsuń