KOPIA: Halloween w Rosewood Ranch

Autor: Ruska
Data: 31 października 2014
Z Rancho Arisha udział wzięli:
  • Podkowa na wał. Blackberry
  • Szymon na kl. Tropical Honey

Cały czwartkowy wieczór spędziłam przed ekranem telewizora oglądając chyba wszystkie prognozy pogody, na jakie tylko udało mi się trafić. Z rosnącym rozdrażnieniem obserwowałam chmurki z deszczem na terenie, gdzie mieściło się rancho. Pogodynka twierdziła, że padać będzie jeszcze przez cały weekend...
Kiedy o ósmej trzydzieści zadzwonił budzik, bałam się otworzyć oczy. Gdy w końcu udało mi się podnieść powieki – zerknęłam na okno i w tej samej chwili pisnęłam z radości. Było pięknie i słonecznie! Przynajmniej na razie...
Jakiś kwadrans później zeszłam do kuchni. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy. Przy okrągłym stole siedzieli już tylko Del, Nick i Megan. Reszta towarzystwa udała się do stajni, by wypuścić koniska na pastwiska.
- Czeeeeeść wam – ziewnęłam i przysiadłam się, przyciągając do siebie jedyny czysty talerz jaki tam zarejestrowałam.
- Hej. Mila dzwoniła, że będzie trochę szybciej – oznajmiła pogodnie Delicja i upiła łyk gorącego napoju.
Kiwnęłam głową na znak, że jeszcze kontaktuje, choć byłam dość niewyspana. Zjedliśmy śniadanie, gawędząc o najnowszych trendach w architekturze wnętrz, po czym udaliśmy się na zewnątrz, zostawiając Nicka przy garach. Jego dyżur, nic na to nie mógł poradzić.
Meg ulotniła się gdzieś po drodze, więc do stajni weszłam jedynie w towarzystwie Del. Pierwszym, co rzuciło się nam w oczy, był widok Sky malującej białą farbą wzory na sierści Night Fury'ego. Gdy podeszłyśmy bliżej okazało się, że są to kości. Chwilę kontemplowałyśmy w ciszy proces twórczy, aż w końcu pozwoliłam sobie na westchnięcie.
- Pojadę na nim w teren – oświadczyła młoda i odsunęła się, abyśmy mogły zobaczyć jej dzieło w całej okazałości.
- No... ale ty powinnaś być w szkole... - zagadnęłam niepewnie.
- Eh... taaak... ale... - wymruczała, podziwiając strukturę pędzla.
Machnęłam ręką, a potem pogłaskałam konia, który wyciągnął głowę w moją stronę.
- Niech ci będzie, skoro i tak już zostałaś w domu. - Wywróciłam oczami, a ona uśmiechnęła się promiennie i wróciła do pracy.
Szczerze mówiąc, makijaż wałacha robił wrażenie. Wraz z Delką udałyśmy się do siodlarni, przy przygotować sobie sprzęt. Miałam jechać na Shi...
- Zastanawiam się czy wziąć różowy czy purpurowy czaprak... - szatynka pomyślała na głos, a ja popatrzyłam na obydwa potniki z zastanowieniem.
- Różowy – orzekłam po chwili namysłu.
Sama wybrałam brązowy. Do tego czarne ochraniacze i siodło wszechstronne. Zaniosłyśmy ekwipunki naszych wierzchowców pod boksy, by potem mieć to z głowy. Zarówno Sheila, jak i Dublanica vel Żabcia, przebywały wtedy na łące, relaksując się przed wyprawą do lasu.
Nie mając konkretnego zajęcia do wykonania, usiadłyśmy na ogrodzeniu padoku, na którym szalał Bullseye. Pół godziny minęło nam na plotkach. Wtem po okolicy rozległo się dość głośne trąbienie. Wymieniłyśmy spojrzenia i czym prędzej popędziłyśmy w stronę podwórka, gdzie to zaparkował jakiś peugot, czy inny francuski samochód, wraz z elegancką przyczepką na dwa konie.
- Milka! - przywitałam się, podchodząc do wysiadającej z pojazdu blondynki. Po krótkim, przyjacielskim uścisku, zmierzyłam wzrokiem jej towarzysza.
- Więc to jest ten twój Damien? - zapytałam, podczas gdy rzeczony pan sprawdzał czy u rumaków wszystko gra.
- We własnej osobie. - Uśmiechnęła się. - Damien – Ruska, Ruska – Damien, a to jest Delicja – wyjaśniła, a potem rozejrzała się. - To co? Gdzie mamy zaprowadzić konie?
- Na razie do stajni, przygotowaliśmy boksy dla wszystkich. Wyprowadźcie je i za mną!
Obydwa wierzchowce spokojnie wycofały się po rampie i postawiły uszy, ciekawsko obserwując otoczenie. Folblutka cicho zarżała, a gdy odpowiedział jej jakiś koń – parsknęła i machnęła głową. Kilka minut później Revia i About mogli się już rozgościć w boksach wyłożonych świeżą ściółką. Siano okazało się najciekawszym elementem wyposażenia.
- Sprzęt poczeka w aucie – postanowiła Mila, po czym zmieniła wyraz twarzy na nieco bardziej niezadowolony. - Macie coś do jedzenia...? - zapytała z nadzieją, a ja szybko pokiwałam głową, złapałam ją za ramie i poprowadziłam w kierunku domu. W kuchni zostało jeszcze sporo jajek. Razem z Del przyrządziłyśmy je na twardo i podałyśmy gościom. Siedząc po drugiej stronie stołu z napięciem obserwowałyśmy jak biorą po pierwszym kęsie, a potem pokazują kciuki uniesione w górę. Przybiłyśmy sobie piątkę. Talent kulinarny jak się patrzy.
W kuchni pojawili się Ray i Chris. Ten drugi szybko się ulotnił, a pierwszego zabrałam na chwilkę do holu.
- Sprawdź tego gościa – powiedziałam przyciszonym głosem.
- Za kogo mnie masz? Przecież zrobiłem to już wczoraj – odparł, niecierpliwie kręcąc głową. - Ale nie martw się, nie był notowany. Pokopię głębiej, jednak wydaje mi się, że jest w porządku.
- No dobrze... Niech będzie. Zaakceptuje ten związek i dam im błogosławieństwo.
Uśmiechnął się pod nosem i poszedł na górę. Ja wróciłam do najbardziej obleganego pomieszczenia w całym domu i omiotłam spojrzeniem całą trójkę. Kończyli właśnie posiłek. Naczynia kazałam im zostawić w umywalce, a Del ochoczo mi przytaknęła, twierdząc, że Nick z pewnością ucieszy się odrobiną dodatkowej pracy. Wyszliśmy na taras, oślepieni promieniami słońca. Trochę po omacku doszliśmy do drewnianej balustrady, kiedy to przestraszył nas dziwny warkot silnika. Po chwili dojrzeliśmy spory samochód w kolorze marchewki i ciągnącą się za nim przyczepę. Mrużąc oczy, udało mi się dostrzec logo WSK Black Spirit. Razem z Milą, machając jak uciekinierki psychiatryka, rzuciłyśmy się w stronę wysiadającej Ann i rzuciłyśmy się jej na szyję w tym samym momencie. Niczego nie spodziewającą się dziewczyna padła na ziemie, ciągle jeszcze nie wiedząc, co się właściwie stało.
- To normalne – powiedziałam. - Za chwilę dojdziesz do siebie.
Gwałtownie zamrugała oczami i popatrzyła na nas ze zdezorientowaniem. Po chwili uniosła ręce na wysokość naszych szyi i chwilę zastanawiała się, czy nie zakończyć żywota dwóch nie do końca rozgarniętych bab, po czym głośno westchnęła, uśmiechnęła się i odparła:
- Miło was widzieć.
Pomogłyśmy jej wstać.
- Właściwie, to co ten wasz samochód tak warczy? Jest transformerem i przechodzi kryzys emocjonalny, albo coś? - Mila niepewnie zerknęła na maskę pojazdu, a zielonooki blondyn pokręcił głową.
- Harry na coś wjechał po drodze i zaczęło tak buczeć, nie wiem o co chodzi... - wyjaśnił. Nazywał się chyba Matt. - Macie jakiegoś mechanika w okolicy?
- Podzwonię, popytam – zapewniłam naszych gości. - Wyprowadzajcie rumaki. Schowamy je na razie w stajni, terenik za trzy lub cztery godziny.
Przystali na to i natychmiast zabrali się do roboty. Obydwie klaczki bardzo spokojnie przetrwały podróż. Pogłaskałam Saggitę po szyi, a potem wskazałam odpowiednie boksy. Ciepło powitał je About, do którego natychmiast podeszła Ann.
- Spisuje się? - zapytała z uśmiechem, gdy w pobliżu pojawiła się Mila.
- No pewnie, jeden z moich ulubieńców. - Troskliwie ucałowała go w chrapy.
Dziewczyny zostały w stajni, a ja wyszłam na zewnątrz, słysząc, że nadjeżdżają kolejni goście. Na parkingu pojawiło się auto Podkowy, która wraz z Szymonem szybko wysiadła i zabrała się do otwierania przyczepki. Zanim do nich doszłam, zarówno Blackberry jak i Tropical Honey stały na uwiązach koło ogrodzenia i bacznie rozglądały się po okolicy.
- Hej! - zawołałam radośnie. - Chodźcie, zaprowadzę was do boksów.
Tamtych już wywiało, więc weszliśmy do budynku, przywitani prawie zupełną ciszą. Wskazałam na dwa wolne stanowiska i zaczekałam aż rumaki znajdą się w środku.
- Dużo osób już przyjechało? - zagadnęła Podkowa i uśmiechnęła się.
- Czekamy tylko na Elvię z chłopakami. O piętnastej wyjedziemy, trochę pobłąkamy się po okolicy żeby rozruszać kości, a potem przygotowania na wieczór. Za co się przebieracie?
- Tajemnica – szepnęła, po czym usatysfakcjonowana moją niewiedzą ruszyła na zwiady. - Mogę się rozejrzeć? - zapytała kontrolnie, zatrzymując się na progu.
- Jasne, bawcie się dobrze. - Pomachałam im, po czym udałam się na poszukiwania Vienne. Miała mi pomóc zrobić jakiś obiad, coby uczestnicy ruskowego Halloween nie pomarli z głodu. Blondynę dorwałam przy placu do skoków. Lonżowała Librettę.
Klacz nie wydawała się z tego powodu bardzo szczęśliwa, ale mimo to grzecznie wykonywała polecenia. Na chwilę postawiła uszy, widząc mnie, a zaraz potem straciła zainteresowanie zarówno moją osobą, jak i Vienne. Zatrzymała się i opuściła głowę.
- Bonjour – powiedziałam, naśladując akcent Francuzki.
- O, Rus, hej. Właśnie kończymy. - Skróciła lonżę, a Lib podeszła do niej, domagając się nagrody za ciężką pracę. Vi podarowała jej czosnkowego cukierka.
Wolnym krokiem ruszyłyśmy do stajni, gdzie kobyłka już została, a my obrałyśmy sobie za cel naszą chałupę. Po drodze spotkałam jeszcze Podkowę, która przechadzała się przy ogrodzeniu pastwiska.

*Zajrzałyśmy do lodówki i wymieniłyśmy wylęknione spojrzenia. Powoli przysiadłam na podłodze z rękoma złożonymi jak do modlitwy.
- Zapomniałam kupić parówek...
- To jeszcze nie koniec świata... - pocieszała mnie Vienne.
- Tak?! A wyobrażasz sobie hot dogi bez głównego składnika?! Ale nie, spokój... Wdech – wydech... Musimy zrobić coś innego. Na pewno znajdziemy tu coś, co się nada.
Z tą optymistyczną myślą rozpoczęłyśmy poszukiwania. Dość szybko doszłyśmy do wniosku, że dwie paczki makaronu i proszek, który po zalaniu wrzątkiem miał robić za przepyszny sos pieczarkowy, będą wspaniale prezentować się jako obiad. Plusem było to, że przyrządzenie tegoż dania zajmowało nie więcej, niż dwadzieścia minut.
Zaplanowałyśmy, że podamy nasz specjał tuż po powrocie z terenu. Ludzie będą zmęczeni, wygłodzeni, rządni pożywienia...
Ledwie wysunęłam nos za okno, a już zauważyłam, że kolejni goście przybyli już na miejsce. Wybiegłam im na spotkanie i prawie zostałam przejechana. Czasem najpierw robię, później myślę. Albo nie myślę w ogóle. To zależy od humoru i aktualnego poziomu szarych komórek.
- Czeeeść! - krzyknęłam wesoło, a oni pomachali przez otwarte okna, zanim jeszcze zdążyli zaparkować. Kiedy pojazd w końcu się zatrzymał, wysiedli równie zadowoleni z życia i przepełnienie pozytywną energią.
Elvia podeszła do mnie, natomiast dwójka jej towarzyszy – Da i Troye (z czego jeszcze nie wiedziałam, który to który) dopadli drzwi przyczepy, by uwolnić koniska.
- Ledwo trafiliśmy – wyznała z uśmiechem. - Ale chyba nie mamy spóźnienia, co?... - nerwowo zerknęła na zegarek.
- Nie, nie, jesteście na czas. Pokażę wam boksy, a w teren wyruszymy za jakieś trzy godziny.
Kiedy rumaki wcinały już siano w stajni, zebraliśmy wszystkich ludzi obecnych na terenie Rosewood i urządziliśmy wycieczkę krajoznawczą z przewodnikiem. Przewodnikiem byłam oczywiście ja, jako mieszkanka z najdłuższym stażem. Chociaż Chris i Vienne również nie wypadali na tym tle blado, to jednak nie bardzo garnęli się do streszczania historii naszego kawałka kalifornijskiej ziemi.
- A tutaj prawie się zabiłam – powiedziałam z westchnieniem.
- Fascynujące... - jakiś znudzony głosik przebił się przez tłum stojących za mną osób.
Zdałam sobie sprawę, że usilnie staram się zapełnić dziurę w czasie i równie dobrze mogliśmy zalec przed telewizorem. Odwróciłam się do nich przodem i stanęłam w pełnej majestatu pozie.
- Wiecie, co? Jedźmy w teren już teraz! - wygłosiłam pełnym napięcia tonem, po czym w skupieniu powiodłam wzrokiem po zebranych. Ekipy poszczególnych stajni szybko skonsultowały się ze sobą cichym szeptem i nagle, w tej samej chwili, głośno wyraziły swoją aprobatę względem pomysłu.
- No to idziemy! - Podkowa machnęła ręką w kierunku stajni, a kilka osób przytaknęło jej i ruszyliśmy.


Sprzęt każdego z koni został umieszczony tuż przy boksie, by uniknąć późniejszych wędrówek do zaparkowanych kilkaset metrów dalej aut. Szczotki również przyniesiono znacznie wcześniej.
Pełni entuzjazmu rozpoczęliśmy przygotowania. Obyło się bez problemów, każdy wiedział, co gdzie ma. Konie, przynajmniej ich przeważająca większość, zachowywały się spokojnie. Z Sheilą poszło mi szybko. W boksie obok Sky szykowała sobie Fury'ego, który w swojej nowej stylówie prezentował się nie najgorzej. Młoda amazonka wybrała dla niego śnieżno biały czaprak, na którego widok od razu się skrzywiłam – będę go musiała potem prać...
Jakiś kwadrans później wszyscy wyprowadziliśmy już koniska przed stajnię, gdzie mieliśmy okazję na dopracowanie szczegółów. Podciągnęłam popręg i wsiadłam na Shi.
Troye najpierw pogłaskał Chilli Child po pyszczku, a dopiero później wskoczył w siodło. Elvia wspominała, że klacz jest u nich od niedawna i ma problemy z samooceną, więc trzeba się z nią obchodzić ostrożnie.
Ostatnia ze stajni wyszła Ann z Californication, a kiedy znalazła się już na grzbiecie swojej hanowerki – stwierdziłam, że mamy komplet.
*
Ruszyłam pierwsza i zerknęłam za ramie, zastanawiając się nad kolejnością. Sky na Fury'm podjechała do mnie i skróciła puśliska.
- No dobra, dziewczyny... - zaczęłam, a panowie popatrzyli na mnie wymownie, więc szybko się poprawiłam. - ...i chłopaki. Mamy tu sporo koni i żeby nie robić zamieszania przydałby się jakiś w miarę porządny zastęp. Nie znam za bardzo waszych koni, także spróbujcie się jakoś ustawić.
Minęły jakieś dwie minuty zanim udało nam się dogadać. W końcu jak znam życie i tak nastąpią jakieś zmiany. Te bardziej charakterne konie wpasowały się między spokojniejsze. Delicja i Dublanica zamykały cały szereg.
- No to do boju – powiedziała Mila, jednocześnie dociskając łydki do boków Revii. Klacz spokojnie ruszyła stępem, a za nią reszta koni. Rumaki na razie były nastawione dość buntowniczo, więc sam wyjazd przeprowadzony został dość nieudolnie. Na ścieżce prowadzącej do bramy zdarzyło się kilka małych kłótni między końmi, ale dziewczyny albo szybko uspakajały swoje wierzchowce, albo najzwyczajniej zmieniały miejsce w zastępie.
Tropka drepcząca za Blackberry cichutko zarżała, a kilka koni bezzwłocznie jej odpowiedziało. Wszystkie szły pewnie i żwawo, z postawionymi na baczność uszami. Były ciekawe tego, gdzie jedziemy i czy aby na pewno pozwolimy się im wybiegać.
Minęliśmy bramę i skręciliśmy w lewo, czyli w stronę lasu. Sky podjechała do mnie i przez jakiś czas jechałyśmy obok siebie. Tak samo zrobiło kilka osób, bo po co się przekrzykiwać...
Konie pewnym krokiem wjechały w leśną ścieżkę, która była na tyle wąska, że musieliśmy wrócić do systemu zastępowego. Temperatura powietrza utrzymywała się w okolicach dwudziestu kilku stopni, ale tutaj, pod drzewami, było nieco chłodniej.
- Kiedy sobie zakłusujemy? - dobiegło mnie pytanie Milki, a wszyscy nadstawili uszu.
Rumaki rwały się do przodu i ten, kto zapomniał zabrać rękawiczek mógł mieć w tym momencie spore problemy. A te jeszcze większe dopiero nadejdą.
- Wiecie co, zaraz będzie taki spadek i wolałabym żebyśmy na spokojnie pokonali go w stępie. A kiedy już będziemy na dole, no to wtedy dam znać – odpowiedziałam i poprosiłam Elvię, która jechała na siwej Tonight, by przekazała informacje dalej.
Trochę bałam się, że zadziała to jak zabawa w głuchy telefon, ale cóż... Niech tyły popiszą się refleksem.
Tak jak mówiłam, kilkaset metrów dalej pojawiła się przeszkoda w postaci dość stromego stoku. Z boku widać było ścieżkę, którą można było bezpiecznie dostać się do niedużej doliny. Zachowując duże odstępy niezgrabnie i ślamazarnie schodziliśmy ze wzniesienia. Shi pod koniec zakłusowała, ale szybko wstrzymałam ją i lekko zakręciłam, by mieć oko na resztę. Sagitta trochę się bała i zatrzymała się w połowie, przez co utworzył nam się korek. Klacz próbowała się nawet cofać, jednak Harry przekonał ją, że to nic strasznego i powinna spróbować zejść swoim tempem. Kolejnym koniem, który miał trudności była Let's Kill Tonight. Skokowa hanowerka miała niemałe obawy przez stromym zejściem, ale udało się temu zaradzić. Troye i Chilli pojechali przodem, dzięki czemu siwka zgodziła się na dalszą wędrówkę.
Kiedy wszyscy znaleźli się już na dole, odbudowaliśmy kolejność, która zdążyła się nieźle pokomplikować.
- Dobra, ludzie – zaczęłam, patrząc na cały stojący zastęp. - Do tego drzewa stępikiem, a potem kłus.
Kilka osób skinęło głowami, inni nie dali po sobie poznać, że przyjęli to do wiadomości.
Ruszyliśmy, a po mniej więcej dwustu metrach zakłusowałam. Sheila chętnie ruszyła na przód, tak samo jak reszta koni. Jakieś kwiki uświadomiły mi, że parę rumaków wjechało w zady swoim towarzyszom, ale sytuacja szybko się unormowała, a między rumakami pojawiły się odpowiednie odstępy.
Jechaliśmy dość szybkim truchtem po wąskiej ścieżce biegnącej między lasem, a łąką. Shi, tak samo jak kilka innych nadpobudliwych wierzchowców, zerkała w stronę otwartej przestrzeni i musiałam pilnować ja naprawdę uważnie.
Ann musiała zrobić woltę, by opanować Californication.
Gdy wjechaliśmy do lasu, trochę się uspokoiło. Wkrótce zaczęły się jednak pojawiać niewielkie wzniesienia, które konie przyjęły dość dobrze. Czasami musiały się porządnie wysilić by wbiec na górkę i nie raz zdarzały się spontaniczne zagalopowania. Tak pokonaliśmy kilkaset metrów trasy i zwolniliśmy do stępa mniej więcej zaraz po tym, jak z powrotem powitaliśmy płaski teren.
- Wszystko gra na razie? - zapytałam, odwracając się.
- Żyjemy, czyli chyba znaczy, że tak – odpowiedział ktoś z tłumu.
- A gdzie teraz jedziemy? - odezwała się Mila.
- No teraz to przed siebie, układam trasę wycieczki na bieżąco. - Uśmiechnęłam się i rozejrzałam po okolicy. Po sekundzie wiedziałam już, co jest naszym kolejnym celem.
Spacerkiem przemierzaliśmy las. Niektórzy wiedzieli już wodę, prześwitującą przez drzewa. Zjechaliśmy po łagodnym stoku i już po chwili wprowadziłam cały zastęp na brzeg niewielkiego, ale za to bardzo czystego jeziorka.
Zastęp się rozpadł, kilka koni (w tym Shi) chętnie podeszły do wody, niektóre nie były co do niej przekonane, albo też właścicielki wolały trzymać je z dala.
Dylan postanowił przekonać Army by zanurzyła kopyta. Z początku klacz nie pałała do tego pomysłu specjalnym podekscytowaniem, ale kiedy jeździec dopiął swego – ona także wpadła na ciekawą myśl. Mianowicie – chciała się położyć. Kiedy chłopak się zorientował, czym prędzej wyjechał z wody z niezadowoloną miną, ale nie on okazał się być głównym obiektem zainteresowania.
Calfifornication, traktując nasze jeziorko jak to, podczas treningu crossowego, wgalopowała do wody, ochlapując wszystkich wokół. Dopiero później zorientowała się, że coś jest nie tak. Nie robiąc sobie nic z Ann, desperacko pragnącej odciągnąć ją od pływania – klacz zanurzała się coraz głębiej. Najwyraźniej uznała to za świetną zabawę.
- Ej! Co mam robić?! - krzyknęła w naszą stronę, ale my jedynie wymieniliśmy spojrzenia i wybuchnęliśmy śmiechem. - Nie bądźcie tacy... Chcę wrócić – pisnęła nieco podłamana.
Podkowa i Szymon wkroczyli do akcji. Ostrożnie wjechali do wody, kierując się na Calif i Ann. W tym czasie kasztanka dziarsko przebierała nóżkami, wypływając już na sam środek.
Kibicowaliśmy im, stojąc na brzegu.
Blackberry chętnie wszedł na głębiny (które w gruncie rzeczy wcale głębokie nie były) i podążył na hanowerską koleżanką. Zaraz za nim, trochę mniej pewna siebie płynęła Tropical. Podkowa odczepiła od siodła lasso i porozumiewawczo zerknęła na swojego towarzysza. Po chwili kilka razy zakręciła liną w powietrzu i wyrzuciła ją w kierunku Californication. Gdy okazało się, że udało się ją złapać – zaczęliśmy klaskać.
Trzy przemoczone pary wtoczyły się na brzeg. Woda ociekała z nich na ziemie, tworząc błoto. Zapobiegawczo cofnęliśmy się o kilka kroków.
- Zgubiłam ochraniacze... - wyznała Ann i pociągnęła nosem. - Ale dziękuję za ratunek.
Podkowa uśmiechnęła się i cierpliwie przeczeka otrzepywanie się Blackberry'ego.
- Nie martwcie się, zaraz wyjedziemy an łąkę, to się troszkę wysuszycie – powiedziałam. - Jest całkiem ciepło.
- Wejdź tam, wyjdź i to powtórz – odparła amazonka Cali, szczękając zębami.
- Nieee, dzięki... Jedziemy!
Żwawo wróciliśmy na ścieżkę i zakłusowaliśmy, by nasze zmokłe kury trochę się rozgrzały. Wkrótce las się skończył, a przed nami pojawiły się rozległe łąki, których końca właściwie jeszcze nie było widać.
- Rozdzielamy się i galopem! - krzyknęłam, bo wiatr robił mnóstwo hałasu.
Nagle wszystkie konie poderwały się do biegu. To było wspaniałe uczucie. Słońce praktycznie nas oślepiało, a wspomniany już wiatr rozrywał na wszystkie strony, ale co tam! Cieszyliśmy się jak dzieci. Konie tak samo! Wszyscy poczuliśmy zew wolności. Nawet nasi pływacy poczuli nowe siły i w pełnym galopie wyprzedzili Shi. Siwa oczywiście poczuła się urażona i przyspieszyła.
Obok mnie przez jakiś czas biegła Sagitta, ale gdy przez chwilę pościgała się z Dublanicą, obydwie zwolniły.
Chilli Child biegła tuż za Let's Kill Tonight. Była spokojna i w stu procentach pod kontrolą. Hanowerka już nieco mniej. Machała głową i co kilka sekund dopuszczała się próby wyrwania wodzy, ale Elvia była stanowcza. W końcu klacz odpuściła i pozwoliła się prowadzić tam gdzie chciała jechać amazonka.
Obok mnie pojawiła się Sky z Fury'm. Po drugiej stronie natomiast Mila i jej folblutka. Uśmiechnęły się do mnie zadziornie.
Przyjęłam to wyzwanie i już po chwili biegłyśmy na bardzo niewysokie wzniesienie w pełnym galopie. Nieco martwiłam się o fryza, ale on zachowywał się jak aniołek.
Tuż przy szczycie Sheila bryknęła tak, że prawie wybiło mnie z siodła. Stanęło na tym, że wypadło mi jedno strzemię, ale nie zwalniając biegłyśmy dalej, aż w końcu w trakcie wyścigu wszystko się poukładało.
Jak nie trudno się domyślić, w pewnym momencie Milka stwierdziła, że czas skończyć tę zabawę i pobiec tak naprawdę. Kilka razy cmoknęła, dokładając łydki do boków Revii i wypruła na przód, zostawiając nas w tyle. Eh, no cóż....
Mój dołek psychiczny pogłębiła Podkowa, która w pięknym stylu prześcignęła nas, śmiejąc się w głos. Nie była jedyna. Wszystkim dopisywały świetne humory, no bo kto nie lubi galopować? :)
Trwało to jeszcze przez chwilę, a potem zaczęłam się drzeć żeby zwolnili do kłusa. Revia była już gdzieś na granicy horyzontu, a reszta par posłuchała. Mila wróciła zziajana, mówiąc, że klaczka trochę poniosła.
Ułożyliśmy się w długi szereg i staraliśmy się jechać równo. Tak, aby nikt nikogo nie wyprzedzał. Dobre ćwiczenie na kontrolę. Tym właśnie truchcikiem dojechaliśmy na skaj łąki. Płynnie przeobraziliśmy się w zastęp, wjeżdżając do lasu.
- Za chwilę będzie taki szeroki i płytki strumyk. Pojedziemy nim. Także uwaga na ochraniacze.... - powiedziałam.
- Ja już nie muszę... - Ann westchnęła.
Wszystkie konie spokojnie weszły do wody, która była głęboka na maksymalnie 15 cm. Zwolniliśmy do stępa i tym szlakiem poruszaliśmy się przez kilkaset metrów Później strumień łączył się z rzeką, która była zbyt silna by nią podróżować. Wyskoczyliśmy na brzeg, który w większości miejscach był porośnięty trawą, ale miałam już swój sprawdzony docinek, gdzie wszystko było tak udeptane, że została sama ziemia.
Stępowaliśmy jeszcze długo, by koniska miały szansę na odpoczynek. Te z nieco gorszą kondycją były już spocone i wyraźnie zmęczone. Dałam Shi nieco luźniejszą wodzę, to samo zrobiło kilka innych osób.
- Daleko jeszcze? - zapytał Harry, podjeżdżając do mnie i Sky.
- Końcówka. Jeszcze będzie chwila kłusa i stęp do stajni. Może kwadrans.
Wydawał się być usatysfakcjonowany.
Minęło kilka minut i uznałam, że to czas by nieco przyspieszyć. Wydałam komendę i cały zastęp zgodnie ruszył niezbyt szybkim kłusikiem. Ścieżka była dość wąska i gęsto zarośnięta, więc jechało się tędy ciężko. Co chwilę ktoś dostawał po twarzy...
W końcu wjechaliśmy na pole. Słońce już zachodziło i powoli zaczynało się robić chłodniej. Zerknęłam na tych, co się dzisiaj kąpali, ale chyba zdążyli wyschnąć bo żadne z nich nie trzęsło się z zimna.
Stępem wjechaliśmy na jasną, piaszczystą ścieżkę prowadzącą do stajni od strony pastwisk. Wszystkie rumaki szły na luźnych wodzach z głowami przy ziemi.
Przed budynkiem zsiedliśmy na sygnał i wyklepaliśmy konie, po czym odprowadziliśmy je do boksów. Dostały świeże porcje siana i po kilka jabłek, których skrzynki stały w pokoju, gdzie trzymamy paszę.
- Jakoś tu cicho – mruknęła rozczarowana Podkowa.
- Spodziewałam się, że jak wrócimy to tu już będzie się rozkręcać impreza... - poparła ją Elvia i obie popatrzyły na mnie.
- Ale no co? Przecież chłopaki mieli już wszystko przygotować... - westchnęłam. - Pewnie jak zwykle nie potrafią się ze wszystkim wyrobić... Bo teren miał być pretekstem, żeby Ray to zorganizował, ponieważ ja miałam być zajęta... No ale nic. Pomożemy im.
Umyliśmy ręce i twarze pod stajennym kranem i ruszyliśmy w kierunku domu.
- Zapraszam, zapraszam – powiedziałam, otwierając drzwi i puszczając gości przodem.
- Eee, Ruska? - Usłyszałam ze środka.
- Hmm?
Weszłam do mieszkania i zrozumiałam o co chodziło. Salon wyglądał jakby przeszło tędy tornado i byłam niemal pewna, że nie należało to do halloweenowego wystroju. Ruszyłam w stronę kuchni i już widziałam, że cały dom wygląda tak samo. Zniknął telewizor i wieża...
Stanęłam w miejscu i rozejrzałam się, nie wiedząc co powiedzieć. Wtem gwałtowny podmuch wiatru zatrzasnął drzwi wejściowe. Dopiero wtedy mogliśmy zobaczyć, że wbity jest w nie zakrwawiony nóż, przytrzymujący dużą kartkę złożoną na pół.
Przełknęłam ślinę i podeszłam tam. Przez chwilę po prostu gapiłam się na kartkę, ale Milka kazała mi się natychmiast ogarnąć. Chociaż ona sama była równie zdziwiona i wybita z równowagi.
Niepewnie wyrwałam nóż i podniosłam kartkę, po czym ją otworzyłam. W środku było zdjęcie, które zrobiliśmy podczas któregoś terenu w zeszłym miesiącu. Ktoś narysował na nim wielki „x” krwią...
- O co chodzi? - zapytała zaniepokojona Podkowa, a ja popatrzyłam na nią i pokręciłam głową.
- Wiesz gdzie to jest? - Nie ustępowała.
- Ta-tak... Niedaleko stąd.
- Pójdziemy i zobaczymy. Pewnie głupi żart sobie zrobili i tyle... - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
Nie byłam aż tak mocno przekonana, ale otworzyła drzwi i mnie wypchnęła, więc nie miałam zbyt wiele do gadania. W sumie byłam wdzięczna, bo moje myśli krążyły już wokół porwania przez kosmitów i tak dalej...
Udaliśmy się w kierunku lasu, bo to była najkrótsza droga. Szliśmy w zwartej kupie w ciszy przez całą drogę, a gdy w końcu znaleźliśmy się między drzewami kilka osób poczuła natychmiastową potrzebę porozmawiania.
- Chyba zaraz zrobi się ciemno... - zaczęła Ann, a reszta jej przytaknęła.
Faktycznie niebo było już szare, a i temperatura niechybnie spadała coraz szybciej. Ale szliśmy dalej.
- Wiecie co... Nawet do nich nie zadzwoniliśmy – wypaliła nagle Elvia, a my stanęliśmy i popatrzyliśmy na nią oświeceni.
Natychmiast wyjęliśmy komórki. Żadne z zaginionych nie odpowiedziało. Zasięg był słaby, to fakt, ale gdyby ich telefony były włączone – udałoby się.
- No to idziemy dalej – westchnął Harry i ruszył przodem. Ścieżka była prosta, więc wiedział gdzie iść.
Po jakimś czasie zrobiło się już ciemno.
- Że też, cholera, nie wzięliśmy żadnej latarki – mruknął cicho Troye.
- Było myśleć wcześniej... - westchnęła Elvia i zerknęła na godzinę. - Jest już po osiemnastej...
Co jakiś czas słyszeliśmy za sobą szelest liści albo dźwięki, jakie wydaje nadepnięty patyk. Te odgłosy zaczęły się pojawiać z każdej strony z wyjątkiem tego, co było przed nami. Delka miała wyraźnie spanikowaną minę.
Jakoś tak instynktownie przyspieszyliśmy, ale te szmery nie ustawały. Przeciwnie – robiły się coraz głośniejsze, coraz bardziej wyraźne...
W końcu rzuciliśmy się do biegu. Dodatkowo przerażające było to, że mieliśmy pojęcia co znajduje się przed nami. Widzieliśmy jedynie ciemność i w tę właśnie ciemność wpadliśmy z całą swoją siłą.
Droga była płaska, więc pędzący tłum mimo wszystko poruszał się dość sprawnie.
- Nic nie słyszę, zatrzymajmy się! - wysapała Del.
Zwolniliśmy i obejrzeliśmy się za siebie, nasłuchując. Wszystkie szmery ucichły. Podkowa odetchnęła z ulgą i parsknęła cichym śmiechem.
- Nie powinniśmy wierzyć w takie głupoty – powiedziała stanowczo i dziarsko ruszyła na przód. - To dobra droga? - zapytała po chwili.
- Chyba tak... W nocy to wygląda trochę inaczej, ale wydaje mi się, że tak...
- No to wio!
Nie zdążyła zrobić jednego kroku, gdy w ciemności zabłysnęły dwa ostro pomarańczowe ślepia. Wisiały na wysokości może dwóch metrów i gniewnie się na nas gapiły.
- A w to uwierzysz?... - wyrwało się Szymonowi, który instynktownie pociągnął ją do tyłu.
Powoli, bez gwałtownych ruchów, zebraliśmy się w zbitą kupkę i obserwowaliśmy groźne patrzały. Za sobą usłyszeliśmy powłóczenie łańcuchów i ciche jęki oraz powarkiwania.
- Zginiemy... - Mila przytuliła się do Damiena. - Miło było was znać.

Kiedy przygotowywaliśmy się na śmierć, stało się coś, co w każdym wywołało nieco inne emocje. Niektórzy byli szczęśliwi, inni zawstydzeni, a niektórzy do reszty wkurzeni. Do tej ostatniej grupy zaliczałam się na przykład ja.
Wokół nas zapaliły się pochodnie, później reflektory auta, stojącego kilkanaście metrów dalej, czyli nad brzegiem jeziora, gdzie ustawiono również dwa stoły z jedzeniem i napojami, oraz starą kanapę, dwa fotele, mnóstwo krzeseł, głośniki... mogłabym wymieniać...
Przed nami pojawił się uśmiechnięty od ucha do ucha dinozaur Dan z rękoma opartymi na biodrach i wystającą z kieszeni paczką żelków.
- Co tak długo? - zapytał ze śmiechem.
Wymieniliśmy spojrzenia, a ciszę, która temu towarzyszyła przerwał niemal opętańczy chichot Dylana. Ciągle rechocząc, wysyczał „zabiję cię za to, stary” i rzucił się na biednego Daniela. Ten natychmiast rzucił się do ucieczki, krzycząc jeszcze coś o tym, że „to nie był jego pomysł”.
- Muszę się napić... - stwierdziła Elvia i pomaszerowała w kierunku stołów. Za nią poczłapała cała reszta, a kiedy otwieraliśmy już butelki – pojawili się organizatorzy całego tego cyrku.
Joker z zaangażowaniem nagrywał nasze reakcje, a kibicował mu Edward Nożycoręki. Obydwoje zachowywali odpowiednią odległość, wiedząc, że niektórzy mogą nagle buchnąć chęcią mordu. W ciągu kilku sekund z różnych stron wyłonili się także Żółw Ninja, Storm, Zimowy Żołnierz i mała armia innych ciekawych Ziemian bądź stworzeń z innych planet. Wszystkim im dopisywały humory. Po kilkunastu minutach spędzonych przy stole z alkoholem i przekąskami, my także przestawaliśmy się gniewać. Ktoś w końcu uruchomił sprzęt grający, a ktoś inny wskazał nam miejsce, gdzie możemy się przebrać. Wspaniałomyślni autorzy imprezy zabrali wszystkie nasze rzeczy zanim zdemolowali dom. Naturalnie zabezpieczyli także słodkości, jakie nasi goście przywieźli ze sobą z domów. Lub sklepów. ;)
Atmosfera szybko się rozluźniła. Z prowizorycznych przebieralni wróciliśmy całkiem odmienieni. Milka latała na swojej miotle z konewka wypełnioną sztuczną krwią i obficie nas oblewała, chociaż uciekaliśmy jak najszybciej się dało.
- Aaaa! Nie w oczy! Nie w oczy! - pisnęłam zasłaniając się rękoma. Zaraz potem zaczęłam ja gonić, ale mi zwiała, by terroryzować Podkowę i Elvię, które przysiadły na kanapie, racząc się czipsami serowymi.
Zauważyłam, że chłopaki próbują rozstawić kilka namiotów. Zdecydowałam się pomóc Valentine i Ann przy rozpalaniu ogniska. Opornie nam to szło, no ale w końcu jakiś malutki, niepozorny płomyczek zaczął trawić rolkę papieru toaletowego. Po kilku minutach ogień buchnął z całą siłą. Zebraliśmy wszystkich i rozdaliśmy między sobą kije z kiełbaskami. Siedzieliśmy na piasku, chociaż niektórym trafiły się pieńki przyniesione z lasu, których jednak nie chciało się nikomu rąbać, by dorzucić je do ogniska.
- Kto zna jakieś straszne historie? - zapytał Troye i rozejrzał się po zebranych.
- Musztarda się skończyła... - jęknął zaraz potem Nick, a my popatrzyliśmy na niego z przerażonymi minami.
- To najbardziej mrożąca krew w żyłach historia, jaką kiedykolwiek słyszałam – odparła z przejęciem Mila, a potem udała, że ma dreszcze i mocniej wtuliła się w siedzącego obok Damiena.
- Ale serio, to nie są przelewki. Nie przełknę kiełbasy, bez musztardy... - Nicky się załamał i oddał swój kij Delce, przebranej za tęczowego kucyponka.
Szymon streścił nam historię o swoim dziadku, którego przez dwa lata nękały duchy. Co noc buszowały w domu, wyrzucały naczynia z szafek, ściągały ze staruszka kołdrę i przesuwały meble, rysując podłogę. W końcu ofiara ich zabaw wezwała egzorcystę, który jak by się zdawało – wypędzi je z domu na zawsze. Następnej nocy dziadek zmarł.
- Ej, to u mnie w pokoju też był duch... - zaczęła nieśmiało Ann. - Miałam kiedyś kota, który chodził sobie po całym domu. Była już noc, spałam sobie, ale nagle się obudziłam. Tak po prostu, bez powodu. Miałam przewrócić się na drugi bok, ale zauważyłam, że szanowna kicia stoi przed otwartymi na korytarz drzwiami i patrzy się przed siebie. Tak mniej więcej jakby patrzyła na twarz dość wysokiej osoby. I poruszyła się. Dalej patrzyła na ten sam punkt, ale on się poruszał. Patrząc na nią... to było tak, jakby ta osoba weszła do mojego pokoju, potem się zatrzymała i wyszła z powrotem na korytarz. Kicia chwilę odprowadzała go wzrokiem, a potem wskoczyła na łóżko, ułożyła się w kłębek i zasnęła...
- Zmieńmy temat... - szepnęła Del po chwili ciszy.
Gadając o bzdurach najedliśmy się kiełbaskami i piankami, popijając to całą gamą przeróżnych drinków i napojów.
W bagażniku auta Ray znalazł linę holowniczą. Zdecydowaliśmy, że zabawa w przeciąganie jest świetnym pomysłem.
- Dziewczyny kontra chłopaki – zadecydował Dan, błyskawicznie zbierając panów jednym miejscu.
- To nie fair! - krzyknęła Elvia, krzyżując ręce. - Was jest dziewięciu...
Oni natychmiast wypchnęli Troye'a przed szereg, a Podkowa nerwowo zachichotała.
- Wielkie dzięki... Skóra i kości. Jesz coś czasem?
- Podkowo, on je bez przerwy... - westchnęła Elvia i pociągnęła chłopaka za koszulę. - Zaczynamy!
- Nie tak szybko... - Harry wyszczerzył zęby w jadowitym uśmiechu. - Kto przegrywa, ten musi wykonać jakieś zadanie...
- Kąpiel w jeziorze? - zaproponował Dylan.
- A jeśli ja już się dzisiaj kąpałam, to mogę sobie odpuścić?... Tak w razie gdybyśmy prze...
- Nie wymawiaj tego słowa! - przerwała jej bojowo Podkowa. - Wygramy! Dziewczyny, trzeba tylko opracować taktykę.
Zebrała nas w okrąg i ubiła piasek w środku. Potem zastygła w bezruchu, nie bardzo wiedząc, jaką to taktykę można obrać w tego typu konkursie.
- Okej... Po prostu bądźcie silne.
- Mila, zrób nam odpowiedni eliksir – zarządziłam, a dziewczyna zastanowiła się.
- Sorry, kochane, ale zostawiłam recepturę w domu... Poza tym oko traszki i skrzydło nietoperza ciężko byłoby zdobyć tak szybko.
Bez taktyki i bez magicznego napoju złapałyśmy za linę. To samo uczyniła drużyna przeciwna.
No cóż... nie zajęłyśmy pierwszego miejsca... Załamane i całe w mokrym piachu siedziałyśmy na brzegu.
- Do wody!
- Niee!
- No już!
- Nieee! Protest!
Protest na niewiele się zdał, gdy panowie w kilka sekund wrzucili nas do jeziora, a potem zwiali, wiedząc, że długość ich życia od tamtej chwili powinno się liczyć co najwyżej w minutach.
Dorwałyśmy ich i zaczęłyśmy obrzucać piaskiem. Oni oczywiście odwdzięczali się nam tym samym, przez co po chwili wszyscy wyglądaliśmy jak coś, co właśnie wyszło spod ziemi.
Na zgodę obaliliśmy kilka butelek piwa przy ognisku.
Zjedliśmy także mózg. Mózg mimo łudzącego podobieństwa okazał się być ciastem. Ale przez chwile wszyscy mogliśmy poczuć się jak zombie.
Długo tańczyliśmy. Jeśli te wygibasy można byłoby nazwać tańcem, oczywiście. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu widząc to wszystko, bo udzielił się nam rewelacyjny nastrój. Wszyscy piszczeliśmy z uciechy i wybuchaliśmy śmiechem, i bawiliśmy się, i skakaliśmy, i wariowaliśmy na całego...
Ray podszedł do mnie z paczką żelków – wampirzych zębów.
- Przy najbliższej okazji rozjadę cię samochodem – powiedziałam, biorąc kilka.
- Wiem, dlatego pochowałem wszystkie kluczyki. - Pocałował mnie w policzek i poszedł uświadomić Matta, że podpalanie namiotu zdecydowanie nie jest pomysłem roku. Nieco nieprzytomny chłopak został pozbawiony swojej butelki i odprowadzony do samochodu, gdzie na tylnym siedzeniu zasnął jak małe dziecko.
W drodze do stołu, stuknęłam się z Elvią kieliszkami i zaczęłam zajadać się czekoladowymi ciasteczkami. Wtedy pojawiła się Milka i śmiejąc się wyznała, że zgubiła miotłę. Twierdziła, że odleciała na Łysą Górę bez niej.
Zasiadłyśmy na fotelach trochę obgadując królów parkietu, ale wrotce to i nas wciągnięto do zabawy. Było wszystko: makarena, kaczuszki, tango, elementy breakdance'u...
Niektórzy szybko przekonali się, że ich głowy nie są tak mocne, jak sądzili i udali się na spoczynek. Zostało jakieś dwanaście osób, z czego kilka ledwo kontaktowało, chociaż uparcie twierdziło, że są w świetnej formie. No jak tak, to ok.
Postanowiliśmy zagrać w butelkę. Było trochę namiętności, trochę śmiechu przez łzy i trochę walki samurajów (w wykonaniu Podkowy i Jacka). Milka i Damien mieli iść nad wodę, by wykonać zadanie, ale już nie wrócili. Potem odpadł także Harry Potter, którego przerosła wizja wdrapania się na drzewo i odśpiewania włoskiej serenady.
Jeśli chodzi o śpiewanie, to śmiałości nabrał Troye i za namową Elvii wykonał utwór, którego tytułu nie znaliśmy.
Posiedzieliśmy tam jeszcze trochę, gapiąc się na gwiazdy i gadając o wszystkim. Marzyliśmy sobie o naszym życiu, co jakiś czas nawzajem wprowadzając w swoje plany poprawki. Dochodziła trzecia w nocy, gdy stwierdziliśmy, że jesteśmy tak wykończeni, że nie dowleczemy się nawet do namiotów. Ułożyliśmy na plaży koce i poduszki oraz śpiwory i zaczęliśmy zasypiać, choć dało się jeszcze słyszeć pojedyncze szepty i chichoty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz